Moje pierwsze drzewo.

Przed nieznanym zawsze jest obawa. Pierw było to oderwanie się od ziemi, potem pierwszy większy zlot, dalej pierwsza wysokość, pierwsze 500m, pierwsze 1000m itd. itp. Jeszcze większe emocje to incydenty w powietrzu, te z którymi walczę aby ich nie było i te, które są tylko kwestią czasu, choć może wszystkie są tylko kwestią czasu.

Tak po roku od pierwszego oderwania się od ziemi, przyszło mi zaliczyć swoje pierwsze drzewo. Przyszło szybko, nagle i niespodziewanie. Nie było czasu na przygotowanie, wybór i telefon do przyjaciela.

Zawsze staram się zachować akceptowany dla mnie margines bezpieczeństwa i lądowanie na drzewie kojarzyłem głównie z przewianiem, albo niespodziewanym duszeniem nad rozległym lasem. Wybór drzewa, decyzja o poddaniu, pozycja, fulsztall nad wybraną koroną i łapanie się czego tam się da.

Wszystko odbyło się jednak inaczej.

Wejście na żagiel w Mieroszowie przy czystym południowym wietrze nie jest łatwe, a gdy pojawia się jeszcze wschodnia odchyłka staje się już trudne. Na lewo tworzy się rotor, a na prawo noszenie jest słabsze i odcinek na którym można się podnieść robi się bardzo krótki. Nawroty im dalej na prawo wykonywane są ( przynajmniej w moim wypadku )  ze znaczną utratą wysokości, a jeśli w tym momencie przytrafi się dodatkowe duszenie to już porażka murowana.

Moje drzewo było właśnie efektem, że zapomniałem na moment o tych okolicznościach i próbowałem wejść na żagiel standardowo. Jak już podniosłem się nad iglaki, dociągnąłem nad las i zrobiłem nawrót w prawo. Wysokość nie była imponująca, a nawrót dodatkowo obniżył lot w efekcie czego zaczepiłem spodem uprzęży o jeden z bardziej wystających iglaków. Trochę mnie to spotkanie wyhamowało, a niestety za pierwszym iglakiem pojawiła się brzoza w którą wleciałem już po pas. Mała już prędkość i brak noszenia skutecznie mnie zatrzymało, a brzoza delikatnie przeniosła mnie na koronę następnej w kolejności sosny, na której już zostałem, a skrzydło bezwładnie opadło.

Po pewnym usadowieni się na gałęziach w koronie drzewa, odpiąłem się od skrzydła i wydobyłem z uprzęży od dawna przechowywane na taką okoliczność linki i dwa dodatkowe karabinki. Sprzęt się przydał, ale nie do końca sprawdził. Cienkie nylonowe linki (3 i 5 mm) są wytrzymałe, ale zbyt cienkie aby się komfortowo przymocować, np. węzłem ratunkowym. Na przyszłość muszę pomyśleć o jakiejś dodatkowej taśmie , którą będzie można zawiązać pod ramionami, aby bezboleśnie opuścić się na ziemię, no i koniecznie jakiś wspinaczkowy bloczek, ale to na przyszłość.

Powracając do mojej ewakuacji, w drugiej kolejności uwolniłem się od uprzęży, którą opuściłem na ziemię za pomocą cieńszej linki. ( warto jednak mieć pełne 30m ). Podczas opuszczania uprzęży w gęstych gałęziach niestety wypadł zapas. Nauka na przyszłość, aby robić to delikatniej, a jeśli to możliwe zabezpieczyć jakość zapas przed taką ewentualnością.

Po uwolnieniu się od balastu i ocenie sytuacji, wdrapałem się na samiutki czubek sosny, aby przełożyć linki jednej z taśm. Miałem nadzieję, że ta operacja pozwoli łatwo uwolnić skrzydło z drzewa. Niestety na wiele pomogło, ale trochę ułatwiło późniejsze zdjęcie skrzydła.

Wspinaczka 2 m do góry i walka z linkami niestety mocno nadwyrężyła moje siły i w drodze w dół obawiałem się, że ręce mogą nie wytrzymać wysiłku. Niestety brak ćwiczeń i wiek robią swoje. Jeśli chodzi o wiek to trudno coś tu zrobić, ale o ćwiczeniach warto pomyśleć.

Po minięciu najgęstszych gałęzi korony drzewa, dopiero zobaczyłem na jakiej jestem wysokości. Miałem jednak szczęście. Sosna była bogata w gałęzie, co prawda już stare zeschnięte i odłamane, ale pozwoliły bezpiecznie zejść na samą ziemię.

W drodze powrotnej "zapiąłem" do glajta cieńszą linkę, myśląc naiwnie, że za jej pomocą uda mi się ściągnąć skrzydło na ziemię, ale było by to zbyt piękne. Linka trochę się przydała później przy ściąganiu skrzydła, asekurując je przed przewianiem na sąsiednie drzewa.

Mojego Cayenne profesjonalnie ściągnął Jarek, któremu należą się wielkie podziękowania. Skrzydło wyplątał z gałęzi delikatnie, pomógł rozplątać linki, oczyścić komory i sam sprawdził czy skrzydło jest całe i nie ma uszkodzeń. Polecam wszystkim, którzy będą w podobnej potrzebie.

Na koniec pozostaje mi przeprosić sosnę, która prze moje błędy w powietrzu troszeczkę jednak ucierpiała. Przepraszam :)

Piszę to wszystko już po tygodniu i po kolejnym udanym lataniu na Mieroszowie ( starałem się trzymać trochę wyżej, mimo wszystko jakąś naukę trzeba wyciągać ze wszystkich przykrych zdarzeń )  i jak sądzę wolny od emocji, których prawdę mówiąc nie było chyba dużo. Wszystko zadziało się tak szybko, a działania były instynktowne ( na moje szczęście prawidłowe ), że odczuwałem tylko ulgę, że moje drzewo mam już za sobą i że wszystko odbyło się tak delikatnie. Największy problem miałem z zakwasami w ramionach, które utrzymywały się przez dobre cztery dni, Momentami było śmiesznie, bo nie dało się podnieść czegoś, co normalnie podnosiło się bez problemu. Zwyczajnie bezwładnie wyślizgiwało się z rąk, które wcale nie chciały się słuchać.

Bardziej poważnie podchodząc do tematu, to trzeba wyciągnąć prawidłowe wnioski z pilotażu i co ważniejsze zapamiętać je tak aby latały dalej razem ze mną. Druga sprawa to zmodyfikować zestaw ratunkowy. Jednym słowem skorzystać z bezcennego doświadczenia jakie udało się zdobyć małym kosztem.

[a]Moje drzewo spotkałem po roku od pierwszego oderwania się od ziemi i po ponad 53 godzinach re
powrót