Historia paralotniarstwa w Polsce - według Uriuka

Pogoda taka, że wróble na piechotę chodzą, latać się nie da, męczy mnie blaza i zastanawiam się, jak żyli ludzie w czasach, kiedy latanie nie było jeszcze wynalezione. Toż to dopiero 100 lat... A paralotnie dwadzieścia kilka. No własnie, ile lat ma w zasadzie paralotniarstwo?

Światowe źródła datują pierwsze loty na drugą połowę lat siedemdziesiątych. A w Polsce? Chyba nikt nie zajmował się jeszcze historią polskiego paralotniarstwa. Wygląda na to, że mam już temat na artykuł do XC-PL ;).

Zacząłem latać na paralotniach w 1995 r, więc stosunkowo późno, ale wystarczająco wcześnie żeby poznać osobiście niektórych pionierów, nadarza się więc okazja żeby odświeżyć znajomości. Ponieważ materiały do tego tekstu zbierałem w formie pogawędek, a nie, jak przystało na badacza, w archiwach, więc siłą rzeczy jest on niekompletny i mało ścisły, więc z góry przepraszam wszystkich których nie wymieniłem. Oto co udało mi się wyśledzić:

Chronologicznie pierwszym polakiem który oderwał się od ziemi na miękkopłacie był najprawdopodobniej dr Stanisław Maksymowicz, zajmujący się zawodowo wszelkimi letadłami jako szef Zakładu Sportów Lotniczych wrocławskiej AWF. Lot odbył się w San Diego w Kalifornii w 1978 r, a przyrząd latający przypominał paraplan, choć do startu był podnoszony na tyczkach. W następnych latach w różnych miejscach Polski trwały intensywne próby zmuszenia poczciwych spadochronów szybujących, głównie SW-11 i Strato-Cloudów, do lotów na holu bądź na zboczach. I tak w 1985. Krzysiek Kaczyński z Jackiem Grochowskim próbują zlatywać z Turbacza i Skrzycznego, które jednak okazują się zbyt płaskie jak na możliwości sprzętu. W 1986 r. Krzysztof Kaczyński i Piotr Dudek usiłują przenieść się na tamten świat przy pomocy holu za samochodem. Zamiast tego wznieśli się na 100 co świadczy o dużych umiejętnościach i chodach u opatrzności. W 1988 r. We Wrocławiu znów Krzysiek Kaczyński zostaje wyholowany na wyciągarce szybowcowej przez jej konstruktora Andrzeja Bachmana. Eksperyment się powiódł, choć kilka lat później inny doświadczony instruktor spadochronowy, Marcin Jaxa-Rożen (ojciec Jędrzeja) zapakuje się tą metodą do gipsu na kilka miesięcy. Używanie spadochronów szybujących do latania okazało się ślepym zaułkiem rozwoju, skutecznie wypartym przez właścicieli skrzydeł wyprodukowanych specjalnie do latania. Metody nabawienia się takiego sprzętu były w zasadzie dwie: drogą kupna bądź wydziergania własnoręcznie. Obie metody wymagały heroicznych wyrzeczeń. Ówczesne ceny fabrycznych paralotni przekraczały wartość nowego samochodu, a były to czasy, kiedy na "malucha" zbierało się pół życia, więc nabywcy gotowego sprzętu wywodzili się w zasadzie wyłącznie spośród rodaków zarabiających za granicą. Przywiezienie paralotni zamiast "diesla" (benzyna była na kartki) groziło wypisaniem z rodziny, łącznie z próbą sądowego ubezwłasnowolnienia szaleńca. Co bardziej zdesperowani krajowcy nie dewizowi zaczęli sami szyć skrzydła. Co prawda dr Maksymowicz przywiózł wykroje pozwalające uszyć coś w rodzaju paralotni, ale reprezentując państwową uczelnię musiał złożyć zamówienie w państwowej firmie, czyli legionowskim "Aviotexie", znanej fabryce namiotów.

Wybór nie był przypadkowy, ponieważ fabryka oprócz namiotów turystycznych szyła też namioty desantowe, zapasowe, ratunkowe i treningowe. Państwowa firma ma plany produkcyjne i trudności obiektywne, więc wyprodukowanie pierwszych skrzydeł o nazwach "Pegaz" i "Hermes" trwało lata. Nie czekając na fabryczną produkcję Roman Rocławski (późniejszy wielokrotny lotniowy Mistrz Polski) uszył z tych wykrojów skrzydło i razem z Krzyśkiem Kaczyńskim dokonali jego oblotu na stokach Jeżowa Sudeckiego. Polskie góry w dalszym ciągu okazywały się zbyt płaskie do latania na paralotniach (choć akurat ten stok jest kolebką światowego szybownictwa i tu właśnie w 1930 r. Hirth odkrył istnienie kominów termicznych i opracował możliwości ich wykorzystania). Pierwsze masowe pojawienie się glajtów nastąpiło w 1989 r. podczas zawodów lotniowych w Ustroniu. Pojawili się na nich Krzysztof Dudziński, Bogusław Pelczar, Andrzej Bachleda-Żołnierczyk i Roman Rocławski. Nie był to pełny skład osobowy. Na Jeżowie Sudeckim latał już Andrzej Bińkowski a w Kielcach Wojtek "Dynamit" Pierzyński, obaj na glajtach własnej produkcji. W Zakopanem Władysław Vermessy i Zbigniew Mazuś przywieźli z wypraw wspinaczkowych sprzęt fabryczny i testowali przydatność Tatr do latania. Na Jeżowie i Przełęczy Kowarskiej Arkadiusz Wantoła i T. Kosk oblatywali prototyp z „Aviotexu”. W zimie tegoż roku na Żarze odbyło się zgrupowanie instruktorów lotniowych z udziałem Jacka Grochowskiego, który dokonał zlotu z Pilska (na zawietrzna zresztą) na sprzęcie Piotra Dudka. Trwały dalsze usiłowania samobójstwa w holach za maluchem (cały czas bez strat własnych). Na tym zgrupowaniu Krzysztof Kaczyński zorganizował rodzaj kursu dla potencjalnych instruktorów paralotniowych, ale sprawie nie nadano dalszego biegu.

Niedługo potem w Zakopanym odbyły się już zawody paralotniowe, a w 1991 r Pierwsze Paralotniowe Mistrzostwa Polski zorganizowane w Kowarach przez Andrzeja Bińkowskiego i Marka Jiruskę. Podczas tych zawodów odbył się pierwszy w kraju lot na PPG w wykonaniu Andrzeja Bińkowskiego. Rok później ten sam zespół zorganizował pierwszy kurs instruktorski, ściągając jako wykładowców, w celu podniesienia wiedzy lotniczej wśród bądź co bądź samouków, wielu fachowców z pokrewnych dziedzin lotnictwa, między innymi wspomnianego już Stanisława Maksymowicza, wybitnego instruktora szybowcowego Józefa Bujaka i skoczka doświadczalnego Zbigniewa Lewczuka.

Spotkali się na nim prawie wszyscy ówcześni paralotniarze. Ponieważ do szkolenia potrzebne były jakieś przepisy, powstała w AP Podkomisja Paralotniowa (przy Komisji Lotniowej). Przewodniczącym był Witold Sas. Andrzej Bińkowski sporządził wstępny projekt przepisów, ale ponieważ cała komisja była spoza Warszawy, to do przepchnięcia ich w ULCu wydelegowano Krzyśka Kaczyńskiego, który nie był członkiem Podkomisji, ale za to był z Warszawy i nie świadom niebezpieczeństwa kręcił się po gmachu na Krakowskim Przedmieściu tak długo, aż go zoczyli koledzy.

Jak to z urzędami bywa, sprawa tylko na początku wydawała się prosta i Krzysiek spędził nad tą sprawą kilka miesięcy wojując zawzięcie z instytucją która do tej pory znała tylko sztywne jak mumia Lenina przepisy lotnicze PRL, według których każdy lot poza programem szkolenia na wysokość powyżej 100 m wymagał pisemnej zgody Organów.

W ten sposób w 1992 r. Powstały Tymczasowe Zasady Wykonywania Lotów Na Paralotniach. Ta "tymczasowość" trwała 12 lat i skończyła się w roku ubiegłym. Przepisy, jak każdy kompromis, nie były doskonałe, ale udało się jednak wyłączyć obowiązek wykonywana badań lotniczych dla pilotów rekreacyjnych, co znacznie uprościło procedury szkoleniowe. Jak to zwykle bywa, nie wszystkim powstanie przepisów ograniczających swobodę latania było na rękę. Pojawili się "wolni latacze" podkreślający swoją niezależność od jakichkolwiek ograniczeń urzędowych.

Pionierzy latania tekstylnego wywodzili się głównie z dwóch środowisk: lotniczego i górskiego. Wśród "lotników" przeważali spadochroniarze i lotniarze, a "górali" reprezentowali alpiniści i speleolodzy. Oprócz pilotów samouków pojawili się też adepci szkoleń zagranicznych, wnosząc nowe poglądy, metody a nawet modę paralotniową. Szkolili się oni głównie w Alpach, ale również w tak egzotycznych miejscach jak Japonia (Jurek "Japończyk" Kraus) czy Kalifornia.

Wraz z pojawieniem się szkół, pojawił się rynek zbytu na sprzęt, a ponieważ właśnie ogłoszono kapitalizm, więc powstało kilka firm prywatnych szyjących glajty, ale tym rozdziałem historii polskiego szmatolotnictwa zajmuje się kilka stron dalej Zbyszek Gotkiewicz, więc nie będę mu chleba zabierał ;). Wspomnę tylko, że na gruzach Aviotexu powstał Air-Pol który produkował skrzydła oznaczone PL-XX (gdzie XX oznacza liczebniki od 3 do 18). Poza tym glajty szyła jeszcze firma DFX, gdzie konstruktorem był Piotr Dudek, a kierownikiem produkcji i oblatywaczem Krzysiek Kaczyński, oraz funkcjonowały istniejące do dziś firmy Piotr Dudka, Krzyśka Dudzińskiego, "Dynamita" Pierzyńskiego i Bogusława Pelczara. Oprócz produkcji krajowej pojawiły się skrzydła czeskie. Czesi od początku mocno nas wyprzedzali zarówno jeśli chodzi o produkcję sprzętu jak i poziom latania. Podczas moich pierwszych zawodów w 1995 r. na Żmiju byłem świadkiem pogromu jaki urządzili nam czescy zawodnicy, latający już wówczas patriotycznie wyłącznie na sprzęcie czeskiej produkcji (w tym czasie u nas dominowały skrzydła zachodnie, przeważnie wysłużone wyczynówki).

Jako że Polska jest płaska jak naleśnik, a występujące gdzieniegdzie na obrzeżach (a dokładnie na jednym obrzeżu) góry zalesione i nie przesadnie wysokie, to prawie natychmiast pojawiły się próby holowania. O ile w lataniu zboczowym przypięty do skrzydła delikwent o umiarkowanych umiejętnościach ma stosunkowo duże szanse przeżycia (paralotnia jest samostateczna, a zalesienie gór w tym przypadku niejednemu życie uratowało), o tyle samodzielne próby holowania metodą "50 m sznurka i Skoda szwagra" kończyło się przeważnie tragicznie (wspomniane wcześniej hole w wykonaniu spadochroniarzy udawały się wyłącznie dzięki ich olbrzymiemu doświadczeniu).

Ponieważ lotniarze już dawno opanowali tajniki holu, więc Michał Ornatkiewicz, instruktor lotniowy i paralotniowy z Pińczowa opracował zasady holowania paralotni, na których wyedukowali się pozostali instruktorzy nizinni. Dominowały wyciągarki stacjonarne mniej lub bardziej przypominające niemieckie konstrukcje Kocha, jedynie w Kielcach Dynamit udoskonalał kolejne wersje swojego "Saluto", będące konstrukcją zupełnie odmienną, acz skuteczną i bezpieczną.

Stosowano również hol za samochodem za pomocą "abrolwindy", jak sama nazwa wskazuje, też wrogiego pomysłu. Po latach okazało się, że głęboko w Borach Tucholskich grasowała ekipa z wybrzeża holująca się za samochodem za pomocą liny i hydraulicznego dynamometru. Metoda ta była kiedyś stosowana w USA do holowania lotni ale z przyczyn niejasnych, podobnie jak bizony, praktycznie tam wyginęła. Romek Rocławski, który przesiadł się w międzyczasie spowrotem na lotnie, nauczył tego sposobu kilku glajciarzy, a Wojtek Maliszewski produkował sprzęt stosując technologie zapożyczoną ze Stalingradzkiej Fabryki Traktorów, słynącej jak wiadomo ze świetnej jakości czołgów T-34, a przy okazji został uwieczniony w nazwie "malinka" co należy rozszyfrować jako "linka malego".

Holowanie "malinką" rozprzestrzeniło się podczas Mistrzostw Polski w Częstochowie w 1998 r., kiedy to mając do wyboru "abrolki" i "malinki" piloci przegłosowani nogami te drugie. W tej chwili Polska jest eksporterem tego sprzętu, znanego w kilku krajach jako "polski hol".

Od 1992 r, kiedy to odbył się pierwszy kurs instruktorski, powstało 72 szkoły latania (z czego 4 pretendują do miana tej pierwszej) i wyszkoliło się ponad 130 instruktorów. Czterech spośród nich już nie żyje (Mieczysław Lenczewski, Marek Jiruska i Michał Ornatkiewicz zmarli, a Grzesiek Opozda zginął na motolotni). Rozegrano 13 Mistrzostw Polski (nie licząc nieoficjalnych).

W tym miejscu, jak w każdym porządnym artykule, powinno być zakończenie, ale historia nigdy się nie kończy. Za jakiś czas ten tekst będzie materiałem archiwalnym służącym do opracowania następnych, mam nadzieję poważniejszych materiałów z tej dziedziny. W ten sposób i ja w jakiś sposób przemycę się do historii, skoro zacząłem latać zbyt późno, żeby zostać pionierem ;).

Tekst oryginalny na stronie autora:
http://uriuk.com/index.php?option=com_content&view=article&id=69:historia-polskiego-paralotniarstwa&catid=36:artykuy-z-xc-pl&Itemid=60

autor: Marcin Pieńkowski - Uriuk

( opublikowano za zgodą ) 

powrót