Aleksandra porwała mnie w Mieroszowie ;)

Zapowiadał się całkiem sympatyczny dzień. W prognozie na Mieroszów 5 m/s, w porywach trochę dużo, ale przecież w Mieroszowie zawsze jest trochę inaczej niż zapowiadają, zatem ruszyłem z nadzieją na jakieś latanie.

Mieroszów przywitał dziwnym spokojem. Było ciepło, dobre 9 stopni, a dym z kominów majestatycznie ciągnął się prawie pionowo do góry.

Na lądowisku rękaw pokazywał idealny kierunek i siła wydawała się nawet trochę za słaba, więc ruszyłem śmiało pod rampę. Na górze już nie było tak spokojnie, a wiatr wiał z dużo większą siłą i to z dużą zachodnią odchyłką. Po kilku minutach obserwacji było jasne, że latania nie będzie, a przynajmniej jeszcze nie teraz.

Jak na Mieroszów ostatnimi czasu było całkiem pogodnie i ciepło, więc szkoda było wracać, zatem zszedłem trochę na dół i postanowiłem poćwiczyć alpejkę przy takich specyficznych warunkach. Po ubraniu uprzęży i wyjęciu skrzydła stwierdziłem, że trzeba zejść jeszcze niżej i tak na całkiem udanej zabawie z glajtem minęło dobre półtora godziny.

Przy kilku silniejszych szkwałach, które poderwały mnie z ziemi, zrobiłem nawet ze trzy zloty z kilkoma zakrętami nad łąką. Wydłużone niedawno sterówki jakoś nie bardzo przypadły mi do gustu. Sterowało się zupełnie inaczej i chyba jak dla mnie była to gorsza opcja.

Wiatr zdawał się być coraz łagodniejszy, a szkwały coraz mniejsze i rzadsze, jednak kierunek pod rampą częściej był zachodni niż idealny. To wszystko chyba uśpiło moją czujność i spowodowało, że za wysoko podszedłem z glajtem. Na dodatek w trakcie ćwiczeń belka speeda, którą rano odwiązałem od belki podnóżka ( co wydawało mi się niewygodne )  podsunęła się pod same siedzenie, czego zupełnie nie zauważyłem.

Przyszedł ostatni dla mnie tego dnia szkwał, który poderwał mnie od ziemi i skoro już byłem w powietrzu postanowiłem zrobić kolejny zlot. Przy obrocie z alpejki moją uwagę zwróciły linki prze lewym stabilu, wyglądało tak jakby jedna z nich była zerwana. Te może pięć sekund obserwacji skrzydła było chyba decydujące i w połączeniu z belką speeda, którego nie mogłem złapać nogą stało się początkiem końca dzisiejszej "zabawy".

Szkwał z zachodu okazał się na tyle mocny, że ciągle spychał mnie na drzewa po lewej stronie i zanim oderwałem wzrok od stabila, za plecami miałem już drzewa. Może klapy i władowanie się w pierwsze drzewa z brzegu łąki drzewa przyniosły by dużo mniejsze straty, ale kto to wie na pewno ? 

Korony pierwszych drzew udało się minąć, jednak wiatr ciągle spychał mnie w lewo na drzewa, podnosząc jednocześnie trochę do góry. Po chwili wydawało się, że jednak jest nadzieja. Szkwał stracił na sile i lekko trawersem dało się lecieć w kierunku parkingu przy skraju lasu. Dalej jednak nie mogłem złapać speeda, a rąk nie było czasu oderwać od sterówek.

Kolejny szkwał dopełnił dzieła i obrócił mnie w kierunku lasu ( kto lata w Mieroszowie, zna tą dziurę - wycinkę zaraz po lewej stronie przy starcie ). Niska wysokość i lot prosto w las ... po chwili wisiałem trzymając się gałęzi.

Glajt zawisł na szczycie dwóch suchych chyba świerków, a ja trzymając się gałęzi wisiałem między jednym a drugim drzewem. Pod nogami pusto, a próby dociągnięcia się do drzewa spełzły na niczym. Wyciąganie linek wydawało się bez sensu. Glajt wydawał się dość mocno zakotwiczony w koronach drzew, a złapana gałąź mogła się złamać w każdej chwili.Próbowałem się jeszcze rozkołysać i w ten sposób złapać pień któregoś z drzew, ale stało się to czego się obawiałem od początku i zacząłem spadać w dół.

Było zupełnie jak w snach, w których się spada i budzi przed samym upadkiem, ale tym razem to nie był jednak sen. Pamiętałem tylko aby trzymać ręce z przodu i nie połamać ich podkładając pod tyłek. Winda w dół trwała tak krótko, że nawet nie było kiedy się przestraszyć. Spadłem chyba tak bardziej na nerki, na całkiem luźnych nogach i zgiąłem się do przodu tak jak przy jeździe po muldach po śniegu.

Po chwili było jasne, że nic mi się nie stało. Czysty od pniaków i gałęzi kawałek leśnej ściółki, protektor i wypakowana plecakiem, pokrowcem od glajta i 1L wody mineralnej uprząż bardzo dobrze zamortyzowała upadek. Zapas pod dupą też chyba pomógł złagodzić upadek.

Mój Cayenne nie miał tym razem niestety tyle szczęścia co ja. Podczas ściągania okazało się, że krawędź natarcia jest rozdarta co dla skrzydła w tym wieku było oczywistym wyrokiem. Podczas ściągania musiałem go niestety dobić, jak jeździec swojego ukochanego konia, Szkoda, spędził ze mną ponad 50 godzin w powietrzy i pewnie nie mniej na startowisku w Mieroszowie, w Jodłowniku, w Kudowie, na Żarze, Na Czarnej Górze i na Cernej Horze, na Klinie, na Bukowcu, na Lijaku i Kobali. Miał ze mną polatać jeszcze cały kolejny rok, ... niestety. Szkoda, nigdy mnie nie zawiódł, a ja niestety przyczyniłem się do końca Jego kariery.

No tak, kolejne bezcenne doświadczenie, cenne tym bardziej, że bez konsekwencji na zdrowiu. Trzeba wyciągnąć wnioski i nie dać się ponieść kolejny raz fantazji. Z drugiej strony, co warte jest życie bez odrobiny szaleństwa ( ale proszę nie brać tego zbyt dosłownie ).

A na początku było całkiem fajnie ;)

powrót