18-03-2016 Bassano 2016 - dzień drugi

Wczorajsze 60 km i 6 h w powietrzu dały mi się we znaki. Mimo końskiej dawki pigułek na grypę, rano wstałem … no chory wstałem, nie da się ukryć. W Semonzo dziś piękna pogoda. Bezchmurne niebo i jeszcze cieplej niż wczoraj. Decyzja nie była łatwa. Z rozpaloną głową postanowiłem przynajmniej polatać nas startem, no bo jak … przyjechać na 4 dni i zakończyć latanie na pierwszym i to w dodatku tak udanym dniu?

Trudno, może chociaż godzinkę ;)

Dziś uciekliśmy od tłoku na głównym startowisku i wpakowaliśmy się na prywatna łąkę jakieś 100 m nad oficjalnym startem. Wystartowałem wcześnie, zaraz po Marku i z trochę przydługim rozbiegiem, ale wszystko ok i bez żadnych problemów.

Nad jarem przed rampą dla lotni już nieźle nosiło i w kotle kręciło się kilkanaście glejtów. Po kilku zwitkach całkiem zapomniałem o gorączce i skupiłem się wybieraniu noszeń. Po kilku minutach zwabiony kominem po drugiej stronie jaru i ja ruszyłem na drugą stronę opuszczając po drodze słabe noszenia.

Doleciałem dość nisko, ale na grani nosiło i w górze po glajtach było widać, że nosi na całej długości. Zapatrzony w stabil zacząłem mozolnie piąć się do góry po grani zbocza, wcale nie myśląc, że zaraz może się skończyć to moje latanie. Wario pikało żwawo, a przedpole dawało złudzenie dużej wysokości. Miałem przecież dobre 800 m npm. Kontrolując wystarczająco, jak mi się wydawało, odległość od drzew na zboczu, starałem się przytrzymać poszarpanego, ale mocnego jak na tak wczesną porę noszenia.

Zaskoczenie przyszło w oka mgnieniu. Efekt był taki jak bym biegnąc po schodach w górę, nagle wyskoczył z okna. Niestety nie było już czasu ani wysokości aby odejść od stoku i usiłowałem jedynie zmieścić się między koronami drzew. Niestety złapałem gałęzie prawą stroną i te gałęzie przyciągnęły mnie do stroku.

Dalej jak zwykle wszystko poszło błyskawicznie. Szczęście wielkie, że drzewa na stokach Bassno, to bardziej krzaki niż drzewa. Karłowate, chyba dęby, są bardzo kruche i w dużej części suche, więc wszystko albo się gnie, albo bardzo szybko łamie. Wysokość tych drzewek to nie więcej niż długość lin więc sprzęt bez zadrapań, a jedynie mocno zaplątany w drobne i kruche gałązki. Ja bez najmniejszego zadrapania, oparłem się kokonem na porośniętej trawą półce, a po wyjściu z uprzęży oparłem się nogami o cienkie pnie drzewa, na którym leżało moje skrzydło.

Po zameldowaniu przez radio, że jest ok. pomału zabrałem się do ewakuacji. W górze dalej kręciły się glajty, a w dole było słychać dzwonki pasących się zwierzaków. Wszystko wydawało się mocno nierealne.

Skrzydło leżało na koronie drzewa stosunkowo nisko, ale była to jednak grań stromo opadająca w dół. Z jednej strony nie było to więcej niż 3 m , ale z drugiej, może już 13 ;) Spakowałem kokon i elektronikę, ale skrzydło tak zaplątało się w drobne gałązki drzewa, że bez piłki jednak się nie obyło.

100 m wyżej, ścieżką po szczycie grani doszedłem do drogi, którą dojechał do mnie Uriuk i pomógł zdjąć skrzydło z drzewa. W około cicho, ciepło i słonecznie. Adrenalina i słońce całkowicie wyleczyły moje przeziębienie. No prawie całkowicie.

W drodze powrotnej, Uriuk zostawił mnie na porannym miejscu startu, gdzie dobrą godzinę zabrało mi rozplątywanie i wyplątywanie drobnych gałązek z linek glajta. Tak zaszło mi do prawie do 16 tej. Udało się jeszcze wystartować i zrobić 20 km, oraz kolejne 2 h w powietrzu, dzięki czemu nie był to dzień stracony. Nie było też rozczarowania incydentem, który skończył się szczęśliwie, zamieniając przykre mimo wszystko zdarzenie, w kolejna przygodę.

Warto jednak pamiętać, że mocny komin, na swoich brzegach może generować mocne duszenie i kręcąc blisko zbocza trzeba być przygotowanym na szybkie awaryjne odejście. Ja mam już to w głowie wyryte, reszta może skorzystać z mojego błędu. Polecam uczyć się na cudzych błędach, bo szczęście nie zawsze bywa łaskawe, a plan B w naszym sporcie to podstawa bezpieczeństwa, o czym czasami zapominamy, sięgając po kolejną wisienkę na torcie.

powrót